Nasze wyloty z Okęcia
(kwiecień 1996 - lipiec 2016)
Nasze wyloty z Warszawy w większości przypadków odbywały się podobnie, dlatego krótki opis umieszczam w jednym miejscu.
Zawsze
bardzo cieszyliśmy się na wyjazd, więc atmosfera wylotu zaczynała się
już tydzień wcześniej. "Zobacz, na podróż ubiorę tę bluzkę z krótkim
rękawem, te spodnie, te buty, tę kurteczkę. I jak?" - pytała Asia.
"Przepięknie!". Wyjazdowych kombinacji ubranek Asi było sporo, ale nie
nadmiernie, wszystko dobrane racjonalnie (mając też na względzie
wygodę) i nawet trochę standardowo. Bluzki
- najprzeróżniejsze, zwykle z krótkim rękawem; spodnie - albo białe na
gumkę, albo legginsy (np.
srebrno-szaro-panterkowe) albo czarne skórzane, może jeszcze inne;
kurteczki - albo czarna
skórzana, albo piękna granatowo-srebrzysta albo biała (trochę
alpejska) i może jeszcze skórzana, lekko brązowa. I zawsze odpowiednio do stroju dobrane
buty, kolczyki, zegarki.
"A
ty co wkładasz, kazionne ubranko?"- pytała. Słowa
"kazionny"
używaliśmy w znaczeniu "oficjalny", przy czym nie tyle nawet ze względu
na styl, co pewną zwyczajowość - tak jakby utarty sposób działania.
Więc Asia miała swoje "kazionne" ubranko (trochę różniste) i ja
też (raczej stałe). W
moim przypadku oznaczało to zawsze niebieską koszulę z krótkim rękawem,
białe
spodnie, biały sweter (który Asia mi kupiła), lekką ciemno-granatową
kurtkę. "Tylko nie bierz czapki ani szalika, bo tylko będą zawadzać" -
mówiła Asia. Ale jak było naprawdę zimno, to jednak szalik brałem (i
faktycznie trochę zawadzał:-). Oczywiście w lecie z tych zestawów
ubraniowych odpadały ciepłe rzeczy - swetry czy kurteczki.
Najczęściej
droga na lotnisko była przyjemna, bezstresowa. Okopowa, Towarowa,
Żwirki - w słońcu. A my też słoneczni w taksówce braliśmy się za ręce i
uśmiechaliśmy się do siebie: "znowu lecimy!". Chyba tylko raz zdarzyło
się, że taksówka utknęła w korku i tylko dzięki różnym sztuczkom
(skróty, objazdy) zdążyliśmy tuż przed zamknięciem odprawy.
Po
przyjeździe na Okęcie, Asia pilnowała wypakowania bagażu z taksówki, a
ja szedłem po dwa wózki. Dwa, bo tak było wygodnie przy dwóch walizkach
Asi, jej dużym "kuferku" podręcznym, mojej walizce i sporej torbie na
ramię. W zimie dochodziła do tego jeszcze duża plastikowa torba na schowanie kurtek.
Wjeżdżaliśmy tymi wózkami na halę odlotów, aby sprawdzić stanowiska
odprawy i czy są już czynne. Od momentu, gdy pojawił się punkt
foliowania następnym krokiem było ofoliowanie walizek (odkąd zdarzyły
się jakieś straty w bagażu, Asia zawsze o to bardzo dbała). I rytuał
podpisywania na folii (aby przy odbiorze bagażu nie mieć wątpliwości):
ja załatwiałem flamaster (jak zwykle zapomniany z domu i jak zwykle na
Okęciu niedostępny w punkcie foliowania, więc z jakiegoś pobliskiego
kiosku czy sklepiku), a Asia pięknie kaligrafowała na ofoliowanych już
walizkach swoje inicjały "JL".
Gdy
było jeszcze trochę czasu do
odprawy wychodziliśmy na zewnątrz, by zapalić. W czasach, kiedy był
tylko jeden terminal (poza "Etiudą" dla tanich linii, która oczywiście
później zniknęła), miejsce do palenia było przyjemne, pod daszkiem,
osłonięte od wiatru, trochę kameralne. Nowy terminal (który
kiedyś nazywał się terminalem 2) nie dawał takiego luksusu. W ogóle w
porównaniu ze starym terminalem 1 to był trochę krok wstecz. Oczywiście
potrzebny i większy, ale jakże zimny, ogołocony i nieprzyjazny w swojej
konstrukcji ze stali, betonu i szkła. Od 2010 roku oba terminale
nazywają się terminalem A, chociaż do jakiegoś 2012 roku były naprawdę
inne i z punktu widzenia pasażera oddalone (było nawet przejście
łącznikowe wewnątrz - "dokąd idziemy? z terminala 2 do terminala 1. A
gdzie jesteśmy - cały czas na terminalu A". Trochę śmieszne:-).
Od otwarcia terminala 2 większość naszych wylotów odbywała się właśnie
stamtąd i wtedy na zewnątrz na papierosku ustawialiśmy się zwykle przy
końcu hali, za wejściem D. Najczęściej pogoda była słoneczna, rześki
poranek. Z tego boku hali dobrze było słychać odgłosy lotniska
(ryk rozgrzewanych silników) i widać niektóre startujące/lądujące
samoloty, srebrzące się w słońcu. Oczywiście, były też wyloty wieczorne
(szczególnie Cypr w lecie - ok. 20 razy LOTem, zawsze o 22.50) -
mniejszy ruch na lotnisku, trochę spokojniej.
Tych miejsc teraz nie ma, lotnisko wygląda inaczej.
Zamieszczam więc historyczne już zdjęcia (źródło:
http://warszawa.wikia.com/wiki).

Zdjęcie 1. Okęcie - dawny terminal 1.

Zdjęcie 2. Okęcie - dawny terminal 2.
Przychodził
czas odprawy. Dzięki odpowiednio wczesnemu przyjazdowi zwykle udawało
się stanąć na początku kolejki, a gdy wylot był Aeroflotem i w
programie Aeroflot Bonus zebraliśmy w poprzednim roku dużą liczbę mil
kwalifikowanych (ponad 22 tys.), co dawało nam status Silver
Elite, nie musieliśmy stać w żadnej kolejce do odprawy (odrębna linia
VIP).
I nie dopłacaliśmy za dodatkowy bagaż. Nie
pamiętam od którego roku pojawiły się na wielu liniach (w tym LOT i
Aeroflot) ograniczenia na sztuki bagażu oddawanego do luku. Asia zawsze
miała dwie walizki, ja jedną i dobrze mieściliśmy się w poprzednim
systemie ograniczeń wagowych (zwykle dawało to jakieś 40 - 42 kg na
dwie osoby i nie mieliśmy nadbagażu). Gdy wprowadzono limit 1 sztuki
bagażu rejestrowanego w klasach ekonomicznych musieliśmy dopłacać za tę
jedną walizkę Asi (w Europie zazwyczaj ok. 50 euro, w Azji dwa razy
taniej). Było to trochę denerwujące, bo następowała przerwa w odprawie
- Pani wypisywała kwit, walizkę Asi odkładała na bok, a ja leciałem do
kasy zapłacić i wrócić z potwierdzeniem. Więc status Silver Elite,
podwyższający limit do dwóch sztuk bagażu rejestrowanego, był bardzo
wygodny.
Te dwie walizki Asi były naprawdę niezbędne, bo ubranka,
buty, paski, torebki - specjalnie i naprawdę oszczędnie dobierane na każdy
wyjazd - zajmowały trochę miejsca (same buty wraz z torebkami z pół walizki, przecież do
różnych ubrań pasują różne buty i torebki). Oprócz tego był tam jeszcze duży
zapas papierosów i różności higieniczno-kosmetyczne, w tym kremy do
opalania. Asia trochę się tym przejmowała i gdy musieliśmy dopłacać za
dodatkową sztukę bagażu, proponowała nawet, że zmieści się w jednej
walizce. Ale ja Ją przekonywałem, że nie ma sensu upychać, bo to spora
niewygoda i przy pakowaniu i później. Więc pakowała się do dwóch. Zwykle zaczynała pakowanie na tydzień przed wyjazdem i to była
naprawdę twórcza selekcja - co wziąć, czego nie, co do czego dobrać itp. Za każdym
razem mówiła "słuchaj, już wybrałem tylko niezbędne rzeczy, a mimo
to chyba muszą być dwie walizki". I naprawdę współczuła mi, gdy w domu
znosiłem je z 3 piętra do taksówki ("no jak tam potwór, bardzo ciężki?"
- tak mówiła o dużej czarnej walizce Samsonite, w której właśnie były
buty). W czasach ograniczeń wagowych kłopotała się też czy nie będzie
nadbagażu i nawet przygotowywała dodatkową torbę na ew. wycofanie
czegoś z bagażu rejestrowanego. Wtedy w klasie ekonomicznej limit był
po 20 kg na osobę (nie 23 jak później, po wprowadzeniu ograniczenia na
sztuki). Na odprawie z zapartym tchem śledziła przyrost wagi po
dostawianiu kolejnych bagaży: "Ile jest?". No, potwór - 17, doszła Jej
druga walizka "cieluszka" (bo trochę jak krówko-panterka łaciata) - robiło się
30, no i moja - razem 41. Dobrze (te 1-2 kilo przekroczenia nam
odpuszczali). Gdy raz zdarzyło się, że przekroczyliśmy trochę więcej,
dzięki zorganizowaniu Asi nie mieliśmy problemu - szybko przełożyła
trzy pary butów do przygotowanej torby.
Inne od ubranek, butów i pasków, ale liczniejsze,
ozdoby (kolczyki, bransoletki, naszyjniki, zegarki itp.) Asia miała w "kuferku" stanowiącym
bagaż podręczny. To nie był mały kuferek, raczej pokaźna torba, bo była tam też żelazna
rezerwa papierosów (żelazna nie znaczy mała), wszystkie nasze lekarstwa, podręczne
kosmetyki itp.
Uwaga:
szczegóły dotyczące naszych bagaży dotyczą jakiegoś wycinka czasu,
zwykle ostatnich 4-5 lat.
Wcześniejsze walizki i torby były inne, z czasem się zużyły. Ale zawsze
były dwie walizki Asi (Samsonite zastąpił inne potwory - też
czarny, później granatowy, a "cieluszka" - mniejsze walizki - a to
czarne, a to czerwone). I zawsze była Jej duża torba podręczna
(hasłowy "kuferek",
który przybrał prawdziwe oblicze po Wietnamie na początku 2013 roku, a
gdzieś w końcu 2015 stał się "tygryskiem" - fajną, też dużą, torbą z "tygrysowym" deseniem, kupioną na Cyprze).
Po
odprawie - z wózkami już tylko z naszym bagażem podręcznym - zwykle
znowu szliśmy zaczerpnąć świeżego (ale z dymkiem) powietrza. Asia
spokojna, rozluźniona, wesoła, ja trochę zestresowany sprawdzałem
jeszcze raz dokumenty i godziny boardingu na kartach pokładowych.
Śmiała się: "nie denerwuj się tak, przecież tyle latasz, wszystko
wiesz". "No tak" - mówię - "ale wolę sprawdzić dwa razy, czy czegoś nie
zgubiłem i ile jeszcze mamy czasu". Nieraz ktoś do nas podchodził z
prośbą o parę groszy ("na bułkę"). A to starsza Pani, a to starszy Pan
z psem Antosiem (spotykaliśmy go przy wielu naszych wylotach, chyba
przez dwa lata, szczególnie przy terminalu 1, a Antoś, skromny,
grzeczny kundelek i jego troskliwy Pan naprawdę podbili serce
Asi). Asia zawsze reagowała z
dużą empatią, i z Panią i z Panem rozmawiała serdecznie
i długo (aż bałem się, że się spóźnimy na wylot), nie skąpiła
pieniędzy. Patrzyła na mnie pytająco i mówiła po cichu "dajmy
dwudziestaka, ani my nie zbiedniejemy, ani ona/on się nie wzbogaci".
No
i w drogę do samolotu. W zimie, po wejściu do hali Asia pakowałą nasze
kurtki do tej specjalnie na ten cel przygotowanej plastikowej torby.
Najpierw kontrola bezpieczeństwa. Wózki
trzeba zostawić (a było to zawsze zaskoczenie - jak w dowcipie
Bałtroczyka: "tyle razy to przerabialiśmy, a tu nagle okazuje się, że
niespodziewanie... ").
W
początkowych latach naszych
wyjazdów (1996-2004) kontrola była "bezinwazyjna". Potem, wraz ze
wzrostem zagrożenia terrorystycznego, pojawiły się uciążliwości.
Oczywiście, stosowaliśmy się do wszelkich przepisów co można mieć, a
czego nie w bagażu podręcznym i z tym nie było kłopotów, chyba, że
trafialiśmy na "łowców". Taka sytuacja zdarzyła się w Helsinkach, przy
tranzycie z Bangkoku, gdy młody, bezczelny kontroler wyłuskał piękną
zapalniczkę Asi, a inne, zwykłe, ale wcale nie mniejsze - i jej i moje
- pozostawił w bagażu podręcznym. Asia mówiła: "znalazł chłopak prezent
dla swojej
dziewczyny. I popatrz - to Fin, Skandynaw - a złodziej". Również
przy powrocie z Kuby naprawdę miniaturowe przybory do manicure,
stanowiące mniejsze zagrożenie niż sztućce podawane w samolocie do posiłków, zostały na
lotnisku w Varadero
wyciągnięte z bagażu podręcznego i niby nadane jako bagaż rejestrowany
- dostaliśmy nawet kwit bagażowy i widzieliśmy jak zapakowany w
torebkę zestaw jedzie sobie po taśmie, ale już więcej go nie
zobaczyliśmy, a nasze poszukiwania i interwencje przy odbiorze bagażu
na Schonefeld wzbudziły tylko ironiczne uśmiechy.
Jedną z
uciążliwości na kontroli bezpieczeństwa było zdejmowanie butów. Asia
zawsze miała buty na obcasie, zawsze szykowne, ze sporą liczbą
rzemyczków do zapinania czy wiązania. Więc trochę trudne i do zdjęcia i
do późniejszego włożenia. Nie patrzyła z zazdrością na dziewczyny czy nawet całkiem dojrzałe Panie w
tenisówkach, czy jakichś adidasach, których Panie nie musiały zdejmować, bo
dla Niej było niewyobrażalne, by kobieta mogła coś takiego włożyć na
nogi poza terenem sportowym czy szlakiem turystycznym. Z pokorą więc
znosiła uciążliwości, a ja - choć trochę zniecierpliwiony przedłużeniem kontroli - byłem dumny z elegancji i klasy mojej Żony.
Z
moimi butami był mniejszy kłopot (też porządne, więc do skanowania, ale
łatwo się zdejmowały i wkładały), za to moim problemem były szelki. Na
wielu lotniskach udawało mi się w szelkach przechodzić przez bramkę, a
jak zapiszczało, to pokazywałem na metalowe zapięcia i nikt nie kazał
mi ich zdejmować, tylko kontroler sprawdzał mnie aparatem. Na Okęciu
nie było siły - trzeba było zdjąć, a spodnie trochę wtedy opadały :-)
Podręczny,
duży kufer Asi też sprawiał kłopot. Wcześniej nie, ale w ostatnich
latach coraz częściej po skanowaniu kazali wyciągać z niego sporą i
ciężką torbę z kolczykami, bransoletkami, naszyjnikami itp. i
przeglądali "towar". Jak na kontroli była Pani to nawet dość
szczegółowo. Asia się śmiała: "Proszę Pani, to nie żadna drogocenna
biżuteria, tylko taka o...". "Ale piękna". Faktycznie, np. wiele
kolczyków Asia zrobiła sama, dobierając części z różnych zestawów.
Efekt był wspaniały, artystyczny, niepowtarzalny. Najpiękniejsze ozdoby
Asia miała w malutkim czerwonym kuferku z odczepianą rączką (był więc
kuferek w kuferku :-). Pani kontrolerka na Okęciu była zażenowana, gdy
przy przeglądaniu rączka się odczepiła, a gdy w Bangkoku doszło do
podobnej sytuacji nieco rozeźleni szczegółową kontrolą udawaliśmy
oburzenie: "I co Pani zrobiła? Popsuty kuferek!". Pani kontrolerka
trochę się przestraszyła, szybko zakończyła kontrolę naszego bagażu i ... oddaliła się "po angielsku".
Zatem
na Okęciu po przejściu za scanning i bramkę mieliśmy trochę roboty -
założenie butów, ponowne upakowanie kufra Asi (a czasem i mojej torby,
bo przy prześwietleniu nieufność wzbudzały wyciory do fajki), założenie
szelek. Asia zawsze mi je poprawiała, tak by były równo.
I w dalszą drogę.
Czasem
udawało się znaleźć mały wózek na bagaż podręczny, ale częściej kufer
Asi ciągnęliśmy za sobą (najpierw za firmowo wbudowaną, wysuwaną,
rączkę, a później na smyczy dorobionej u kaletnika). Moja torba na
ramię też nie była lekka, co sprawiało trochę niewygody przy
odwiedzaniu sklepików. Szczerze mówiąc te sklepy "duty free" - najpierw
to była chyba Baltona, później chyba Aelia i Keranis - mało nas
interesowały (bo jakoś nigdy nie zauważyliśmy jakichś korzyści - czy to
cenowych, czy asortymentowych - wobec tego co można kupić "na
mieście"). Raz - jadąc na Cypr - zapomnieliśmy budzika i wtedy
lotniskowy sklep się przydał. Śmieszny, żółty, trochę dziwny i trudny w
obsłudze (bo znienacka automatycznie namierzający jakieś
morskie sygnały czasu) budzik służył nam potem na wyjazdach przez
lata, do końca.
Innym razem ciągle odkładaliśmy zakup
prezentów dla przyjaciół (właściwie nie mogliśmy nic ciekawego wymyślić
po uprzednio ofiarowanych imitacjach polskich szabel i ładnych, ale niedużych i skromnych, kryształach), więc na
lotnisku wybraliśmy coś, aby tylko było (jakieś polskie alkohole w
atrakcyjnej oprawie dla chłopaków, np. żubrówka otulona futerkiem,
jakieś fajne nalewki i piękne polskie bombonierki dla dziewczyn). Na
lotnisku kupowaliśmy też czasem winko, które przydawało się w samolocie
w tych sytuacjach, gdy linia w trakcie rejsu nie oferowała wina nawet w
sprzedaży. Na przykład przez kilka ostatnich lat, może tak od 2012
roku, na niektórych rejsach dalekowschodnich Aeroflotu wprowadzono zakaz spożycia alkoholu. Więc "kto z sobą nosi,
ten się nie prosi", a przy naszej dyskrecji i - szczególnie - elegancji
i wysokiej kulturze Asi trudno było czynić jakieś zarzuty, choć Panie
stewardessy i Panowie stewardzi świetnie wiedzieli o co chodzi, gdy po
raz kolejny prosiłem o kubki z lodem.
Po
sklepikach, jeśli było
jeszcze sporo czasu, zdarzało się nam coś przekąsić. Najlepiej było
dawniej, na terminalu 1. W lewo od kontroli, na końcu korytarza była
restauracja Louis. Ze stolikami dla palących!. Jedzenie było niezłe,
przyjemnie się siedziało. Zapamiętaliśmy też spotkanie z Krzysztofem
Janikiem. "O, pali, to ma 10 punktów do przodu!" - powiedziała Asia. A
później - po dłuższej rozmowie z Panem Krzysztofem - okazało się, że to
faktycznie sympatyczny gość (Asia: "Myślałam, że to jakiś partyjny
bufon, a to bardzo kulturalny, miły i do tego normalny człowiek"). O
innych publicznie znanych osobach spotkanych na lotnisku i w trakcie
naszych lotów (m.in. Adamie Michniku, Bogusławie Wołoszańskim,
Krzysztofie Zanussim, Krystynie Jandzie,
Magdzie Gessler) opowiem przy okazji konkretnych relacji z wyjazdów, bo
tych spotkań było niewiele (aż dziw przy naszej częstotliwości
wyjazdowej - pewnie celebryci latali wtedy gdzie indziej, a na pewno
inaczej) i nie były to spotkania znaczące czy ciekawe (raczej przez
nich niezapamiętane:-). Ale może trochę humorystyczne, więc choć dla pamięci je zapiszę.
Obok
Louisa była lotniskowa kaplica. Gdy wylatywaliśmy z terminala 1 Asia
zawsze przed lotem szła tam pomodlić się, trochę wyciszyć. I ja Jej
oczywiście towarzyszyłem. Wyloty z terminala 2 trochę nas od tego
odcięły, ale kilka razy udało się zdążyć przejść tam i z
powrotem.
Na
terminalu 2 - zaraz w prawo od kontroli
bezpieczeństwa - był kiedyś barek jedzeniowy, ze sporym wyborem, ale
niestety
nie za smacznym (trochę nawet nam zaszkodziło). Więc po takiej nieudanej próbie,
w ostatnich latach zrezygnowaliśmy z jedzonka na lotnisku, tym
bardziej, że w dawnym Aerosvicie, w Aeroflocie, w Iberii, w
Alitalii, w starych Cyprus Airways, oczywiście w Air France i w
greckich Aegenis w cenie biletu oferowano zawsza całkiem dobre
jedzenie. A nasz LOT był pod tym względem wyśmienity do czasu
koszmarnych cięć oszczędnościowych, gdy na krótkich rejsach
(np. do Moskwy realizowanych przez LOT pod marką Aeroflotu)
nie dawali nic, oprócz batonika i wody. Na szczęście dla nas było to
bardzo incydentalne (bo zwykle do Azji na trasie Warszawa-Moskwa mieliśmy
Aeroflot, a nie LOT), a w naszych częstych rejsach LOTem na Cypr - po
wprowadzeniu cięć oszczędnościowych - była możliwość zakupu
sympatycznych przegryzek na pokładzie (np.calkiem dobre quesadillas,
choć ktoś by mógł powiedzieć - gdzie Rzym, a gdzie Krym?).
Większość naszych wylotów z Okęcia była poza
strefę Shengen (wyjątkiem były Madryd, Paryż, Helsinki, Barcelona, Rzym i Ateny). Więc
trzeba było przejść przez kontrolę paszportową (na Okęciu zawsze
bezproblemową i szybką, w przeciwieństwie np. do Bangkoku, choć
oczywiście trzeba pamiętać, że pasażerów w Warszawie jest o niebo mniej niż w BKK).
No i w stronę gate'u. Nasze
najczęstsze, dalekowschodnie, loty (Bangkok, Phuket, Hong Kong, Sajgon,
Pekin) z przesiadką w Moskwie, Kijowie lub Helsinkach startowały zwykle z bramek 22-25 na terminalu 2, więc droga była dość
długa.
Mimo setek odbytych w życiu lotów zawsze denerwuję się przed
wylotem, ciągle sprawdzam na monitorach numer gate'u, staram się jak
najszybciej tam dotrzeć i dotrzymać godziny boardingu. Moje
zdenerwowanie irytowało Asię, trochę się na mnie złościła za widoczne
jego objawy. "A ty znowu zdenerwowany! Mimo tylu wylotów! Po co się tak
spieszymy, jak dotrzemy na miejsce to będziemy jeszcze czekać a
czekać". W przeciwieństwie do mnie Asia była spokojna, i -
faktycznie - nie spieszyła się ("jest toaleta, zrobię siku, ty też
zrób", "chodź pooglądamy wystawę sklepową"). Moje napięcie opadało, gdy
już przy bramce wylotowej upewniałem się, że tak, to właściwe miejsce,
to nasz lot (być może powodem mojego zdenerwowania było kilka
doświadczeń, np. zamieszanie w Caracas, gdzie do końca nie było wiadomo
skąd wylatujemy na Isla Margarita i biegaliśmy od gate'u do gate'u czy
też kłus przez Charles de Gaulle w Paryżu, gdy na tranzycie mieliśmy
pół godziny do odlotu, przed sobą jeszcze kontrolę paszportową, a informację o gate'cie wylotowym zdobyliśmy po
drodze właściwie przypadkowo, tylko dzięki uśmiechowi i świetnej francuszczyźnie Asi oraz życzliwości kogoś z
postronnej obsługi - CDG zapamiętaliśmy właśnie jako kompletny bałagan i chaos).
Na
Okęciu w okolicach gate'u 24 był barek z
jakimś jedzonkiem, a na dole (zjazd windą) smoking room. W barku
braliśmy sobie dwa małe winka i kubki z lodem i zjeżdżaliśmy do
palarni. Maleńki ten smoking room, bez miejsc siedzących, tylko z
blatami po lewej i prawej stronie od wejścia. Zajmowaliśmy miejsca przy
jednym z blatów, sączyliśmy winko, paliliśmy, gwarzyliśmy ("jak fajnie
bezproblemowo wszystko poszło", "a co będziemy robić na tranzycie", "a
LOT do Bangkoku własnie startuje, może następnym razem polecimy z nimi?").
Asia nie lubiła smoking roomów. Palenie tak, smród papierosów - nie. W
domu zawsze i ciągle wietrzyła i wyrzucała niedopałki z popielniczki, w
restauracjach czy kawiarniach - też o to dbała, w razie czego
przypominając się obsłudze. W lotniskowych palarniach było zbyt
napalone, mówiła, że po jakimś czasie się dusi i zaczyna boleć ją głowa. Więc nieraz uchylała na
trochę drzwi, a nawet wychodziła na chwilę zaczerpnąć powietrza.
Zbliżała
się godzina boardingu, ja grzecznie już prawie wypiłem swoje winko, a
Asia ledwie napoczęła malutką buteleczkę. Mówię: "musimy już iśc". A
Asia - jak zwykle - na to: "Jeszcze chwilę... Pewnie, jak zwykle,
boarding zacznie się z co najmniej 10-15 minutowym opóźnieniem. Chodź
jeszcze zapalimy i spokojnie dosączymy winko". "To ja zerknę na
górę, jak tam sytuacja". I prawie zawsze po powrocie raportowałem:
"boarding jest opóźniony o 20 minut, to może podzielisz się ze mną
swoim winkiem, bo moje się skończyło, i jeszcze sobie zapalimy". To
dobre wyczucie czasu przez Asię było szczególnie pomocne, gdy - nie
mając statusu Silver Elite - nie mogliśmy wchodzić do samolotu poza
kolejką. Wtedy jakoś intuicyjnie "cyrklowała" tak, byśmy przyszli
prawie ostatni. Ja mówiłem "czas iść, już 20 minut po godzinie
boardingu", a Asia na to "jeszcze chwilkę, przecież nie chcesz stać w
głupiej kolejce? A jak by co, to nas wywołają".
No i udawało się dotrzeć szybko, bez kolejki, wygodnie, bezproblemowo
do naszych miejsc w samolocie, zwykle w ostatnim rzędzie, ulokować
bagaże podręczne, rozsiąść się (dwa miejsca bez nikogo obok, a
jak był rząd z 3-ma miejscami, to rezerwowałem dwa skrajne i mieliśmy
jeszcze więcej przestrzeni, bo środkowe było puste).
Asia wyciagała
z torby różaniec i czasopisma (np. "Angorę"). Oczekiwanie na
start umilała sobie lekturą albo "Angory", albo pokładowych magazynów.
To czekanie niekiedy trochę trwało. A to ktoś z pasażerów jeszcze
nie
dotarł (najczęściej z powodu opóźnienia jakiegoś rejsu łącznikowego,
ale zdarzało się, że przez opieszałość - mówiłem wtedy Asi: "zobacz jak
to
jest jak się ludzie nie trzymają godzin boardingu", tak trochę a propos
odwlekania przez Nią momentu wsiadania do samolotu, lecz raczej
uprzedzająco-wychowawczo,
bez pretensji, bo nigdy nie zdarzyło nam się być tymi "spóźnialskimi").
Nieraz opóźnienie startu wynikało z tłoku na pasach, a w zimie - z
przedłużającej się procedury odladzanie samolotu. Gdy start naprawdę
się odwlekał, czasem - szczególnie po słabo przespanej nocy -
zapadaliśmy w drzemkę. Podziwiałem Asię, bo zawsze bardzo
bała się latać. Jak to robiła, że całą drogę przez odprawy,
kontrole itp. zachowywała całkowity spokój i zimną krew, a przed
startem potrafiła nawet trochę przysnąć? Silny charakter, umiejętność
koncentracji i prawdziwa odwaga. Po spełnieniu wszystkich
"obowiązków pasażera" być może trochę odwlekała wejście na
pokład, ale jak już się tam znalazła, to pewnie następowało jakieś
rozluźnienie (wylatujemy - wszystko w ręku Boga). A jednak czujność
pozostawała: zawsze w momencie startu podawała mi rękę z różańcem i tak
połączeni wzbijaliśmy się w niebo.
Wznoszenie, ryk silników już nie tak głośny. A po kilkunastu minutach - bim-bom -
"osiągnęliśmy wysokość przelotową i zaraz rozpoczniemy obsługę". Rozpinaliśmy pasy i padało sakramentalne
pytanie Asi: "czy dadzą dziś coś na gorąco?". To było trochę
żartobliwe, szczególnie w ostatnich latach na tych krótkich rejsach
przesiadkowych z Warszawy, ale zawsze też kryła się w tym jakaś nadzieja.