Wietnam
(10-28 lutego 2013)
(uwaga: obrazki są opisane i stanowią linki, wystarczy najechać, zobaczyć opis i nacisnąć)
To była nasza pierwsza podróż do Wietnamu. Wybraliśmy Mui Ne ze względu na
bliskość Sajgonu (Ho Chi Minh City, HCMC), a także dlatego, że we wstępnym przeglądzie internetowym w
porównaniu z innymi podobnie zlokalizowanymi kurortami najbardziej nam
się spodobało. W drodze powrotnej - dla wygody i też, żeby coś obejrzeć
- zaplanowaliśmy dwudniowy postój w Sajgonie.
Już
w sierpniu kupiliśmy
bilety (Aeroflot, niezła cena, poniżej 3 tys. PLN za bilet) i
zarezerwowaliśmy hotele przez Booking.com - w Mui Ne -
czterogwiazdkowy Ocean Star Resort (z przeglądu zdjęć i opinii całkiem
nam się spodobał, a i cena była dobra jak na tę klasę w szczycie sezonu
- 95 USD/doba)
i Ha My w Sajgonie - znacznie tańszy (40 USD/doba). I oczywiście
gorszy. Asię najbardziej niepokoiło to, że niektóre pokoje w Ha My nie
mają okien, więc takie
myślenie, że "co tam tylko dwie noce to i można w gorszych warunkach
spędzić, tym bardziej, że większość czasu będziemy na mieście" uległo z
czasem odwróceniu: "to tylko dwie noce - nie ma co oszczędzać paru
złotych". Zatem w styczniu odwołaliśmy rezerwację Ha My i zabukowaliśmy
naprawdę dobry hotel - Bong Sen (110
USD/doba). Z tej decyzji byliśmy później bardzo zadowoleni.
No
i
start 10 lutego (akurat w chiński - i wietnamski - Nowy Rok).
Tradycyjnie już: na Okęciu na 9 rano (przyjemna godzina, dojazd szybki
i bez korków, bo niedziela).
Znowu
w poprzednim roku zebraliśmy w programie Aeroflot Bonus ponad 22 tys.
mil kwalifikowanych (a dokładnie ponad 27 tys.), co dawało nam
status Silver Elite, w związku z czym nie musieliśmy stać w żadnej
kolejce do odprawy i nie dopłacaliśmy za dodatkowy bagaż.
(o szczegółach wylotu z Warszawy zobacz w zbiorczej relacji: nasze wyloty z Okęcia).
Lot
do Moskwy jak zwykle
przyjemny (cóż to jest te 2 godz., a faktycznie nawet poniżej dwóch) z
dobrym jedzonkiem (w Aeroflocie w odróżnieniu od wielu innych
europejskich linii,
gdzie zaciskanie pasa wciąż trwało, karmili przyzwoicie). Od jakiegoś
czasu Warszawa lądowała na nowym terminalu D, więc po lądowaniu trzeba
było się przemieścić (przedtem było lepiej i lądowanie z Warszawy
i wylot dalej odbywały się na jednym terminalu F). Szybkie
przejście przez
kontrolę tranzytową i spacerkiem do terminala F, do naszej
restauracyjki na górze. Wypróbowany przepis: trzy godziny do odlotu do
HCMC spędzone leniwie przy szampanie (no, nie całkiem, bo to tylko b.
smaczne "Sovetskoe Igristoje"), niezłym kawiorze i jeszcze jakichś
przegryzkach (Asia uwielbiała kawior, ja nie bardzo, ale z
przyjemnością zjadłem "pelmeni kupecheskije"). W restauracyjce
siedziało się przyjemnie, bo do
tego wtedy można było jeszcze tam palić.
Boarding bez
kolejki i bez oczekiwania (znów "Silver Elite" się przydało, stanie w tych kilkuset
osobowych kolejkach lub tylko czekanie, by przyjść na koniec boardingu - nie są przyjemne). Ale zaskoczenie: Pani
"boardingowa" na wejściu VIP mówi: "zmieniono wam miejsca". Ja na to: "Jak to?
Specjalnie zrobiłem poprzedniego dnia online check-in i wybrałem
ulubione przez nas miejsca w ostatnim rzędzie". A ona na to: "Proszę
się nie martwić, przydzieliliśmy wam miejsca w klasie 'Komfort',
znacznie wygodniejsze i z lepszym jedzeniem". Asia jeszcze się upewniła: "Ale czy na pewno dwa
razem, bez jakichś dodatkowych pasażerów obok?" - "Oczywiście".
Faktycznie, jedzenie było dobre (wybór z menu, przygotowanego przez
znakomitych kucharzy - Włocha i Francuzkę), a fotele b.
wygodne z olbrzymią ilością miejsca i wszerz i na nogi. Samolot - jak zawsze świetny, nowiutki duży Airbus, ze
wszystkim co trzeba (oglądanie startu, trasy lotu, map, lądowania,
filmów na monitorkach wmontowanych w tył oparć siedzeń przed
nami).
Lądowanie
w Sajgonie - przed lotniskiem tłumy oczekujących
(głównie na swoich bliskich, przylatujących pewnie z innych części
Wietnamu i całego świata na święta). Bierzemy taksówkę do Mui Ne (100
USD). Odległość ok. 220 km. Jedziemy przez peryferia Sajgonu, duży
ruch. Dalej na szosie też, miejscami jazda jest bardzo wolna. Ale i gdy
wyrywamy się z korków, kierowca nie przyspiesza. Trochę go zachęcamy do
szybszej jazdy, a on się tylko śmieje, troszkę przyspiesza, ale zaraz
znowu zwalnia. I Asię i mnie trochę to irytowało, wymienialiśmy nawet
jakieś niezbyt pochlebne komentarze po polsku. Ale musieliśmy się z tym
pogodzić, bo przecież Pan kierowca tu rządził, a do tego był nawet
całkiem miły i kulturalny, choć nezbyt rozmowny, bo mówił tylko po
wietnamsku. Dowiedzieliśmy się później, że w Wietnamie w ogóle
jeździ się bardzo wolno, bo przepisy sa rygorystyczne i surowo
egzekwowane.
Droga
jest monotonna, płaska, nie ma zbyt wiele
zieleni. Naszą uwagę zwracają obrazy święte, jakby freski, na ścianach
wielu domów wzdłuż drogi. To nie tylko i nie tyle pozostałość po epoce
francuskiej, ale przecież i obecna katolicka rzeczywistość Wietnamu
(malowidła są odnowione, świeże - na co zwróciła uwagę Asia, baczna
obserwatorka i zawsze zainteresowana otoczeniem). Dopiero gdy
zbliżamy się do
morza, w rejon Phan Tiet, krajobraz staje się mniej monotonny.
Pofałdowanie terenu, rzeczki, zapewne za kilkanaście kilometrów
uchodzące do morza, dużo egzotycznej zieleni (Asia: "a wiesz, że tu
była dżungla? Trochę wykarczowali, ale ona i tak zaraz zarośnie"). Na
rzeczkach mnóstwo łodzi - załadunek, wyładunek, przewożenie towaru. I
na wodzie i na brzegu kipi praca. To może charakterystyczna cecha
Wietnamu - trudno dostrzec kogoś, kto by nie był usilnie zajęty pracą
(obserwowaliśmy to też w Mui Ne). W sumie jechaliśmy chyba ponad 5
godz., więc w hotelu wylądowaliśmy po godzinie 16.
Kompleks niedużych, niewysokich, całkiem ładnych budynków i bungalowów
rozrzuconych w
rozległym tropikalnym ogrodzie zrobił na nas bardzo przyjemne wrażenie.
Dostaliśmy też b. fajny pokój, duży i z dużym tarasem, na parterze,
bezpośrednio przy morzu i basenie. Asia - jak zwykle zapobiegliwa i
gospodarna - wszystko sprawdziła (czy dobrze działa klimatyzacja i
lodówka, czy działa tzw. "tea&cofee making facility" i czy są
należne porcje kawy/herbaty/wody, czy nie ma problemów z sejfem i czy
wszystko w porządku z lampkami i łazienką).
Po szybkim odświeżeniu i wstępnym rozpakowaniu, oczywiście
od razu wypad na zewnątrz, trochę bardziej przyjrzeć się plaży, basenowi i terenowi hotelowemu, a
później "na miasto", na kolację.
To co nazywa sie u providerów
turystycznych Mui Ne, to tak naprawdę jest Ham Tien, turystyczna
dzielnica nieodległego miasteczka.
Więc pierwszy spacer po Ham Tien - i
zaskoczenie. Pełno restauracyjek, sklepików, straganików. Chyba nawet
więcej tego niż w innych znanych nam podobnych miejscowościach
turystycznych w innych stronach świata. Wśród
bardzo wielu czysto wietnamskich restauracji, obecne są inne kuchnie
(hinduska, włoska, francuska, niemiecka), sporo też restauracji
rosyjskich i w ogóle na każdym kroku napisy po rosyjsku. Nic dziwnego,
wśród turystów chyba najwięcej jest Rosjan (o Ham Tien mówi się podobno
"mała Moskwa").
Na pierwszy wieczór wybieramy spokojną
restauracyjkę wietnamską, z tarasem na podwyższeniu i fajnym widokiem
na ulicę. Jest niewielka, ale ma imponujące menu (chyba ponad sto pozycji). Niektóre bardzo egzotyczne. To w ogóle cecha tych
wietnamskich restauracji - znaleźć w nich można np. żaby,
ślimaki, krokodyle, żółwie, węże, ogromny wybór owoców morza, a niekiedy także owady (do
jedzenia :-).
Asia lubi żaby, więc tego wieczoru skorzystała z
tego, że Wietnamczycy dobrze je przyrządzają, ja ograniczyłem się do
czegoś bardziej klasycznego (jakieś mięsko, całkiem przyjemne, ale nic
zachwycającego). A żaby Asi smakowały :-). Odwiedziliśmy tę restaurację później jeszcze raz czy
dwa.
Po
powrocie do hotelu trochę byłem zmęczony i z lekką tęsknotą
popatrywałem ku łóżku. Ale Asia chciała jeszcze posiedzieć na tarasie
(lubiła
wieczorne, kameralne rozmowy, obserwowanie ogrodu, plaży, bo po to
jest taras czy balkon - w tym
względzie kryteria doboru hoteli/pokoi były precyzyjne - "musi być
taras lub balkon", zresztą nie tylko na wieczór). Pyta: "zrobić ci
herbatę?". To
pierwszy dzień, tyle wrażeń - szkoda kłaść się od razu spać. "A Ty co
będziesz piła?" - "Kawkę". Wiedziałem, że to Jej nie przeszkodzi w
spaniu, bo kawa nigdy nie działała na Nią pobudzająco. Najdobitniej
świadczy o tym scenka
opowiedziana kiedyś przez Asię. Czekały z Mamą na jakiś świetny thriller, ale
o późnej godzinie nadawany. Asia mówi "Mamusiu, to ja nam zrobię dobrą
kawę, abyśmy z przyjemnością obejrzały". Kawa była dobra, odpowiednio
mocna, a po wypiciu ... obie zasnęły w najbardziej emocjonującym
momencie.
Taras duży, leżako-krzesła masywne, ale można się było na
nich jakoś wygodnie umościć. Znalazł się też mały stoliczek na kawkę i
herbatkę. Siedliśmy. Przed nami w mroku kołyszące się palmy. Szumi
morze. Przez gałęzie prześwituje księżyc, a jak trochę się wychylić -
to widać gwiazdy - niebo niesamowicie upstrzone, przecież to tropikalne południe.
"Romantico" (jak mawiał Compay Segundo na swoich koncertach :-).
Siedzimy
w ciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu chóralnym "śpiewem" cykad. Sporo komentarzy "pragmatycznych" (co
i jak, czy tak czy nie) wymieniliśmy już wcześniej, a zresztą - jak zawsze - rozumiemy się bez słów. Ale nie mogę się
powstrzymać i - trochę dla potwierdzenia własnego wrażenia - pytam "No i jak to widzisz?". "Jest
pięknie!" - odpowiada. "No, tak, ale w sumie - czy dobrze trafiliśmy?".
Asia mówi "Cóż, warunki mieszkaniowe dobre, a do tego sam hotel ładny,
w pięknym ogrodzie, z ładnym basenem, przy samej plaży. Dwa kroki do
wielu różnobarwnych restauracyjek, sklepików, straganików. To tak jest w Wietnamie?". I śmieje
się, tak serdecznie, z radością. Śmieliśmy się oboje. Okazało się, że
Wietnam, kojarzony z socjalizmem, a przede wszystkim ze zniszczeniami
wojennymi, dostarcza infrastruktury turystycznej naprawdę na wysokim
poziomie. Myślę, że Asia to trochę intuicyjnie wiedziała, ale nawet
gdyby tak nie było - nie miałaby pretensji, bo nie to było
najważniejsze w tym naszym wyjeździe.
Rano
następnego dnia - na śniadanie. Piękna pogoda, fajna
restauracja hotelowa (po schodkach na tarasie, z widokiem na basen i
morze),
jedzenie standardowe, ale wszystko co trzeba (wędliny, sery, jajka na
różne sposoby,
jogurty, owoce). Zaskoczenie - posiłek umilała muzyka z płyty Anny
German z
dawnych lat. Dawno niesłyszana, a naprawdę lubiana przez Asię ("wiesz,
kiedyś w dzieciństwie myślałam, że to takie pienia, a teraz widzę jaki
to cudowny głos i talent"). Ja też jestem tego zdania. A
do tego taki "polski akcent" w dalekim Wietnamie bardzo nas ujął
(Asia zawsze umiała docenić gesty ludzi z odległych kultur wobec innych
i naprawdę przywiązywała do tego wagę).
Po śniadaniu powrót do pokoju i przygotowanie do
plażowania.
Dwa kroki i jesteśmy na plaży, bardzo czystej i ładnie
zagospodarowanej (dużo miejsca). Wzięliśmy leżaki na wprost
naszego tarasu (ciężkie drewniane z parasolem "afrykańskim" na stałe
umocowanym). Leżymy, siedzimy, spacerujemy. Woda nie za ciepła (jakieś
25 stopni), a morze lekko wzburzone i niezbyt przeźroczyste. Do tego
wiatr hula i gwizda, wręcz urywa głowę (raj dla kitesurfingowców,
których trochę jest, ale nie tak dużo jak w El Yaque). Niezbyt
przyjemnie (szczególnie Asi ten wiatr sprawiał dyskomfort, no bo ciągle
musiała poprawiać włosy).
Po godzinie przenieśliśmy się na basen i choć
to było tylko jakieś 20 metrów od morza, to tu spokój, żadnego wiatru.
Woda w basenie cieplutka, ładna. Trochę pływania i leżakowania, a potem
na górę do restauracyjki na jakiegoś drinka, pogaduchy, obserwowanie
palm, morza, basenu. Leniwe popołudnie.
Oczywiście, Asia od razu
rozglądała się za masażem. Hotelowe SPA mieściło się w tym samym
budynku co restauracja, nad basenem, na parterze. Bez pośpiechu -
Asia umawia się na następny dzień (tradycyjnie na godz. 12). Nie za
bardzo ten masaż Asi się spodobał, i co do jakości i sympatyczności
Pani masażystki i też ze względu na nieco wygórowaną cenę.
Asia znalazła
więc później lepszą alternatywę - na przeciwko hotelu, po drugiej
stronie uliczki, świetny salonik masażu, z przyjemną obsługą. Pierwsze
wrażenia co do jakości masażu były wyśmienite. Więc - jak zwykle -
upatrzyła sobie tę pierwszą Panią i umawiała się już z nią na co
dzień, na
godzinę 14.00. Po drugiej wizycie miała już pokaźną zniżkę dla stałego
klienta, ale - w części przynajmniej - zwracała ją w postaci
napiwku.
I
tak już się
potoczyły nasze dni (większość przynajmniej). Rano, po śniadaniu,
trochę wietrzenia się nad morzem i pluskania w falach, później basen i
posiedzenie sobie w hotelowej restauracyjce na górze na tarasie (czasem
coś przekąsiliśmy przy okazji, szczególnie gdy nie chciało się wstać na
śniadanie), na drugą - masaż, a później spacer po Ham Tien, zaglądanie
do sklepików, restauracyjek. Po powrocie do domu - przebranie na
kolację i kolejna runda wyboru: dokąd pójść wieczorem? Naturalnie były
odstępstwa od tej reguły - czasem zrobiliśmy sobie jakąś wycieczkę,
czasem po masażu szliśmy na basen lub na spacer plażą, ale dla pamięci
postarałem się zapisać typowy scenariusz wczesnego popołudnia w Ham
Tien (zobacz: link do sekwencji obrazów).
Właśnie mniej
więcej po tygodniu pobytu postanowiliśmy wreszcie zobaczyć prawdziwe
Mui Ne Asia w kostiumie, ja w kąpielówkach (tak "wczasowo"
chodziliśmy często po Ham Tien w dzień, co nawet czasem wywoływało śmiech i
komentarze młodych Wietnamek sprzedających coś przy ulicy np. "dama modnaja",
ale nie przejmowaliśmy się, bo tak było wygodnie w panującym upale, a
Asia nawet na to "dama modnaja" nie tylko nie poczuła urazy, ale bardzo się uśmiała). Wzięliśmy taksówkę, ot tak z
ulicy i za jakieś 10 kilometrów byliśmy w Mui Ne.
Piękny widok na
łodzie rybackie w zatoce, miasteczko z pewnym urokiem (domki w
wietnamskim, czasem nawet kolonialnym, stylu, ale w większości dość
zdewastowane). Nadzieje na ciekawe bazarki (które oczywiście Asia uwielbia) - niespełnione.
Oprócz owoców, warzyw, przypraw - niewiele co do wyboru. Jakieś
klapki, sportowe obuwie, zabawki. Sklepiki w Ham Tien miały dużo
więcej do zaoferowania (o czym dalej). Natomiast zaskoczył nas w Mui Ne
działający kościół ewangelicki.
Wciąż w nastroju "wycieczkowym" na
następny dzień wzięliśmy taksówkę do pobliskich wież Cham ("Cham
Towers").
Położone
na wzgórzu, są pozostałością po dawnym
królestwie ludu Cham (królestwo Champa) i spełniały funkcje
hinduistycznych świątyń. Ruiny wież (od 5 do 15 metrów wysokie)
faktycznie tchną starożytnością (w końcu to VIII wiek), ale również i
teraz okazjonalnie spełniają swoje funkcje religijne dla pozostałości
ludu Cham w Wietnamie. Widzieliśmy funkcjonujące hinduistyczne
kapliczki w niektórych wieżach. Nie sądzę by było to dla turystów na pokaz
(zbyt codziennie wyglądały - zob. zdjęcia), co może świadczyć o tym, że
mimo znanych z najnowszej nawet historii prześladowań ludu Cham w
Wietnamie, jakiś element swobody religijnej jest zachowywany.
Oprócz wież oglądaliśmy wystawę sztuki (głównie ceramika), pokaz tradycyjnego rzemiosła (np.
tkactwa), a także wystawę ciekawych zdjęć i obrazów.
Jak
wspomniałem, kompleks mieści się na wzgórzu, które jest położone na
cypelku u ujścia rzeki Phu Hai. Widoki są piękne, aczkolwiek był (jeden
z nielicznych) nieco pochmurnych dni, co trochę zmniejszało ich atrakcyjność.
Tuż obok kompleksu wież Cham znajduje się buddyjska świątynia Buu
Son. Architektura świątyni obserwowana z wierzchołka wzgórza nieco z
góry - piękna, a roznoszące się w ciszy, uzupełnianej tylko
sporadycznym ćwierkotaniem ptaków, mantry buddyjskich mnichów sprawiały
niesamowite wrażenie.
Odwiedziliśmy też znajdujący się na wzgórzu pomnik,
upamiętniający jedno ze zwycięstw
Wietnamczyków nad okupantem
francuskim w 1947 roku. Asia - jak zawsze - z wielkim szacunkiem i
schyloną głową wobec heroizmu i ofiar poniesionych w słusznej sprawie.
W ogóle w Wietnamie wciąż jest bardzo żywa
pamięć walk z Francuzami, a już szczególnie z Amerykanami.
Zdarzyło się
np. że farmaceuta w aptece na jakieś nasze zapytanie odpowiedział "Po angielsku - nie, po
rosyjsku - tak". Z tonu wyczuliśmy, że to wcale nie jest kwestia zdolności lingwistycznych.
W drodze powrotnej z Cham Towers wysiedliśmy na
południowym krańcu Ham Tien.
W
trakcie spaceru do naszego hotelu
(połóżonego po środku Ham Tien) natrafiliśmy na restaurację "East meet
West" (zwaną też po rosyjsku Vostok - Zapad) i zasiedliśmy w jej dużym
ogrodzie. Menu bardzo
obszerne, oczywiście dania wietnamskie, ale też duży akcent na owoce
morza (niekoniecznie w wietnamskim stylu) i kuchnię rosyjską. Po ponad
tygodniu głównie wietnamskiej kuchni z przyjemnością wzięliśmy jakieś
rosyjskie dania (kiszonki, faszerowane pomidory, naleśniki z mięsem,
gołąbki). Oboje bardzo lubimy ogórki kiszone i kapustkę też (w
rosyjskiej wersji te tzw. "solen'a" obejmują tez i inne warzywa) i w
trakcie naszych pobytów w poludniowych miejscach (takich jak
Hua Hin, Phuket, Protaras czy właśnie Mui Ne) stanowiły dla nas nie
lada atrakcję. W
Ham Tien w restauracji "Vostok-Zapad" w menu są nawet rosyjskie śledzie
i prawdziwy
rosyjski
chleb, ale ich dostępność jest sporadyczna, uzależniona od tego kiedy
piloci Aeroflotu przywiozą te "smakołyki" z Rosji. Stąd też zdjęcie w
menu, które nas rozbawiło: jakaś zupa, z kromkami chleba na talerzyku i
odręczny napis "chleb tolko na kartinkie" (chleb tylko na obrazku).
W
restauracji Vostok-Zapad byliśmy ze trzy razy. Asi szczególnie przypadły
do gustu duże kraby (blue crab), świeżutkie, wspaniale przyrządzone, w
skorupach (tak powinno być i prawdziwi znawcy - do których oczywiście
Asia się zalicza - chrupią i te skorupy, przynajmniej w części).
Restaurację prowadzi Nikolaj, syn byłego ambasadora Rosji w Wietnamie,
niezwykle miły chłopak. Zawsze pomocny, można z nim pogadać, ale też
bardzo kulturalny i nie narzucający się. Nazywaliśmy go Niedźwiedź (bo
przed restauracją stoją figury niedźwiedzi). "To co, idziemy dziś do
Niedźwiedzia?".
Któregoś
razu, siedząc przy stoliku na
zewnętrznym bocznym tarasie Asia zwróciła uwagę na wiszące na murku,
odgradzającym taras od dalszej części ogrodu, czerwone ryby (ozdoba,
nie
jadło). Pyta się Nikołaja: "gdzie takie można kupić?". A Nikołaj na
to: "To są ryby szczęścia, tradycyjnie darowane w święta wietnamskiego
nowego roku. Sprzedawali ich mnóstwo na ulicach przed świętami, ale
teraz są praktycznie niedostępne". Zdjął te ryby z murku, podaje Asi i
mówi - "To prezent ode mnie". "Jak to, nie mogę przyjąć tak ważnego
daru" - mówi Asia. A Nikolaj na to "Od serca".
Nie było jak odmówić i wiszą teraz u Asi w małym pokoju.

W ogóle restauracje w Mui Ne sprawiały nam frajdę.
Bardzo
lubimy wietnamskie dania (Asia mówiła nawet że są lepsze od chińskich -
"nie śmierdzą tak olejem"), więc oczywiście braliśmy je bardzo często.
Smakowało nam m.in. w restauracjach "Thuong Tao" i "Madame Chang".
Nieraz
na przystawkę (a czasem ot, tak, w trakcie spaceru) kosztowaliśmy tzw.
"fresh spring rolls".
To
podawane na zimno, zawinięte w papier ryżowy, aromatyczne, ostrawe
warzywka z ewentualnym dodatkiem krewetek czy mięska. Odróżniały się
od znanych nam dotąd spring rolls z Tajlandii czy Chin (chyba to
wietnamska specyfika), a zimniutkie świetnie pasowały na upał. Asi
bardzo
smakowały!
Poza
Wietnamem zanleźliśmy je później tylko raz, w
warszawskiej restauracji - nomen omen - "Spring Roll", chociaż
oczywiscie te w Mui Ne, może głównie ze względu na otoczenie, ale
pewnie też i na trochę inne warzywa i sosy, smakowaly lepiej.
W Mui Ne raz
poszliśmy do "Rung Forest", która oferowała bardzo obszerne i
egzotyczne menu (m.in. wspomniane już owady), ale poprzestaliśmy raczej
na tradycyjnym wietnamskim (nie za dobrym zresztą). Ciekawostką tego
wieczoru był występ grupy młodych Wietnamczyków. Trzech chłopaków
grało na gitarze i tradycyjnych wietnamskich bębnach i po wietnamsku
śpiewało przebój Ałły Pugaczowej "Milion ałyh roz". Dla
zainteresowanych - link do materiału.
Z
egzotyki spróbowaliśmy gdzieś krokodyla (zbyt słodkawy smak), a pewnego
razu skusiliśmy się na kobrę. Wielkie oczekiwania (trzeba uprzednio
zamówić, a danie kosztuje 100 dolarów) spełzły na niczym. Dostaliśmy
nijaką cienką zupę, a później jakieś skóry i kości. "Gdzie jest mięso?"
- pytam. "Było w zupie". Mówimy: "Nic nie było. Tak nie będzie,
oddajemy tę skórę i kości, płacimy trochę za napoje i zupę, ale o 100
dolarach zapomnijcie". Byli bardzo źli, ale postawiliśmy na swoim.
Zwykle
w trakcie naszych pobytów w Azji Południowo-Wschodniej nadchodzi czas,
gdy zatęsknimy za europejskim jedzeniem, a nawet do kuchni, zbliżonej
do polskiej.
W
Ham Tien zwróciliśmy uwagę na restaurację niemiecką "Ratinger Lowe",
ulokowaną tuż obok hotelu "Cham Villas". Wiedząc, że obiekt prowadzi
Niemiec, wybraliśmy się tam z nadzieją na prawdziwą niemiecką kuchnię.
Bardzo ładny ogródek, przyjemnie się siedzi, ale z niemieckiej kuchni
nici. Może nie całkiem, bo jagerschnitzel był całkiem niezły. Ale
zamówiona (lubiana przez nas) sałatka ziemniaczana w niczym nie
przypominała tej niemieckiej. Oczywiście nie kłóciliśmy się co do
rachunku, ale wyraźnie daliśmy do zrozumienia, że ta sałatka to
skandal. Pewnie pobudziło to siedzących przy oddalonym stoliku dwóch
turystów (być może zaprzyjaźnionych z lokalem) do dość obcesowej uwagi
na temat naszego palenia. Asia spojrzała z
politowaniem i powiedziała tylko dwa słowa (na "f" i "o"). Słusznie.
My, palacze, jesteśmy tak wszędzie dyskryminowani w związku z tą
nowomodą na niepalenie, że już naprawdę nie powinniśmy się dać wyrzucać
z nielicznych miejsc, gdzie palenie jest dozwolone i które w dodatku są
na świeżym powietrzu.
Gdy
chodzi o europejską, zbliżoną do polskiej, kuchnię, to - jak już wspominałem - Ham
Tien oferuje potrawy rosyjskie. I to w różnych restauracjach, nie tylko
tych z rosyjskim w nazwie. Lubiliśmy np. w czasie popołudniowego
spaceru po Ham Tien wpaść do restauracji "Chalet" na śledzika z cebulką
(co prawda pacyficznego, ale w smaku jak w Polsce - Asia chwaliła, a Ona się na tym dobrze zna!). I tylko w tej
restauracji znaleźliśmy lubianą przez nas gruzińską wodę "Borzhomi".
W
trakcie jednego ze spacerów zainteresował nas hotel "Cham Villas".
Zajrzeliśmy na teren z myślą o ewentualnym następnym pobycie.
Przepiękny ogród, luksusowe bungalowy, cisza, spokój. Plaża tak samo
ładna jak nasza, ale basen gorszy i mniejszy.
Skorzystaliśmy
z okazji by wpaść na chwilę do hotelowej restauracyjki. Taras
restauracji - w tym pięknym ogrodzie - przyjemny, a sala wewnętrzna
bardzo elegancka. Menu wykwintne
(choć nie obszerne, za to odpowiednio do wykwintności wycenione),
świetne drinki. Smakowało nam mojito - prawdziwe, na Havanie Club,
a nie jakimś Baccardi.
Zazwyczaj
nie przyciągają nas
restauracje "z zadęciem", nie tylko ze względu na ceny (Asia nie znosiła
atmosfery sztuczności, czy trochę pustej, udawanej, ceremonialności, co
nie znaczy, że nie lubiła prawdziwej klasy czy profesjonalizmu).
Więc
raczej nie stołowaliśmy się w restauracji hotelu Cham Villas (głównie ze względu na ceny i mały wybór dań).
I
tylko raz byliśmy w eleganckim wtedy "Seahorse". Bialutkie obrusy,
wystawione w lodzie owoce morza, dobre, świeżutkie ostrygi pacyficzne
(Asia uwielbia). Do ostryg i małż wzięliśmy oczywiście białe wino.
Nieco zdziwiło nas "korkowe" (dodatkowa opłata za otwarcie butelki).
Może byśmy byli nawet zadowoleni z tego "korkowego", bo zwykle w takiej
sytuacji można do restauracji przynieść własne, ulubione, wino (pod
warunkiem, że nie ma go w karcie). Ale w Wietnamie, jak i w większości
krajów Azji Południowo-Wschodniej, wybór win w sklepach, jeśli w ogóle
istnieje, to jest bardzo ograniczony. I są drogie.
W
restauracjach, naturalnie, jeszcze droższe, przy czym zwykle nie
są to wina najsmaczniejsze. Na przykład, trochę nas męczyło - jedyne
sensowne w karcie naszej hotelowej restauracji - jakieś australijskie
wino o bardzo zażółconym odcieniu i dziwnym smaku.
Na
tym tle korzystnie wyróżniała się restauracja "Cho Ca". Wino
miała całkiem dobre (chyba Jacob's Creek). A i jedzenie było
wyśmienite, różnorodne. Bardzo pasująca nam muzyka (najlepsze albumy
Joe Cocker'a). Restauracja była wtedy ulokowana prawie naprzeciw
naszego hotelu, tuż przy masażu Asi. Więc często po masażu, koło trzeciej,
zasiadaliśmy, aby coś przekąsić. Zwykle jakieś drobne jedzonko (typu
spring rolls, faszerowana papryka, caprese, tempura, zupa, pierożki czy
pasztet, gdzie indziej niespotykany), ale czasem braliśmy coś z
głównych dań, a raz czy dwa byliśmy na kolacji typu "full wypas".
Tak,
nie lubiliśmy restauracji "z zadęciem", ale "Cho Ca" nie miała tej
cechy. Owszem, było elegancko, bardzo czysto i jasno, niektóre dania
wyszukane, trochę inne od typowo wietnamskich, nawet przygotowywane na
żywo przy stoliku przez nieskazitelnie ubrany personel, ale
jednocześnie atmosfera była kameralna, bardzo normalna, w
prosty sposób przyjazna. Restaurację prowadziła Nadezhda z Moskwy,
trochę nawet się z nią zaprzyjaźniliśmy. M.in. opowiedziała nam jak to
jest z prywatnym biznesem w Wietnamie. Jako cudzoziemka nie mogła mieć
restauracji na "pełną" własność, jedynie dzierżawić.
Pamiętając
o dobrym jedzeniu, miłej obsłudze i świetnej atmosferze napisaliśmy
potem opinię na TripAdvisor (czego praktycznie prawie nigdy nie
robiliśmy, gdy chodzi o różne inne miejsca w świecie). Zamieszczam ją
poniżej, bo nie wiadomo czy po latach nie zniknie z portalu TripAdvisor (można
sprawdzić czy ten link do oryginalnej opinii na portalu jeszcze działa).

O
ile w restauracjach było generalnie tanio, to nie zawsze da się to
powiedzieć o sklepikach z odzieżą. Asia kupiła mi dwie piękne koszule
(świetnej jakości, może dlatego wydały się drogie) i namówiła na zimową
kurtkę. Trochę się opierałem, bo była w odcieniu złotawym.
Przechodziliśmy obok tych kurtek kilka razy, aż w końcu okazało się, że
została ostatnia - na szczęście pasowała (i tu Asia "postawiła na
swoim": mówi - "bierz, to już ostatnia, a jaka ładna, ciepla, lekka i
tania!"). Więc w końcu
stwierdziłem, że nie jest tak bardzo złota, a nawet, że fajnie wygląda.
No i zimą chodzę w niej do dziś, bardzo zadowolony. W odróżnieniu od
tajskich czy
balijskich kurortów w Ham Tien sporo było rzeczy zimowych i Asia też z
tego skorzystała - kupiła sobie przepiękny, bardzo ciepły, długi
płaszcz (ostatni krzyk mody). Asia zwykle na wyjazdach (i nie tylko)
rozgląda się za ładnymi butami. Niestety Mui Ne/Ham Tien nie miały pod
tym względem nic ciekawego do zaoferowania. Natomiast fajnym zakupem
dla Asi okazała się duża torba podróżna z imitacji skóry krokodyla. To
później był przez kilka lat ulubiony "kuferek" Asi na bagaż podręczny
(to o nim głównie mowa w sekcji "wyloty z Okęcia", do której prowadzi
link z początku tego tekstu).
Udało
się nam też trafić na inną dobrą okazję. Gdy moje okulary (optyczne)
uległy uszkodzeniu, to w serwisie
optycznym zostały natychmiast naprawione. Przy okazji Asia dostrzegła
ładne oprawki (niby "Nikon") i mówi "a może byś sobie zrobił dodatkowe
okulary"? Optyk sprawdził moje szkła i - o dziwo - okazało się, że
będzie takie miał, a okulary będą gotowe na jutro i będzie to
kosztować, w przeliczeniu na złotówki, mniej niż 500 zł. W Polsce
płaciłem 2 tysiące, a szkła musiały być zamawiane z zagranicy i czas oczekiwania na
okulary wynosił 3 tygodnie.
Nic
dziwnego, że w Mui Ne odnieśliśmy wrażenie dobrej
"atmosfery przedsiębiorczości". Bardzo wielu
Wietnamczyków prowadzi jakiś mały biznesik (a to restauracyjkę, a
to sklepik czy nawet stragan). Każdy krząta się i stara. W ogóle bardzo
zaradni ludzie.
Być
może właśnie to przekłada się na fakt, iż gospodarka wietnamska jest
jedną z najszybciej rozwijających się w świecie. Przy czym wietnamski
"kapitalizm" jest mniej drapieżny od chińskiego czy tajskiego. W
przeciwieństwie do Chin (i częsciowo Tajlandii, gdzie opieka zdrowotna
jest praktycznie odpłatna) istnieje tu system zabezpieczeń socjalnych
(emerytalny, świadczeń zdrowotnych, bezpłatnej nauki). Co prawda, w Mui
Ne poznani Wietnamczycy mówili nam, że emetytury są bardzo niskie i -
zgodnie z azjatycką tradycją - gros wysiłku (w tym finansowego),
związanego z opieką nad starszymi ludźmi, spada na rodzinę (dzieci).
Jasne, że po wojennych dewastacjach Wietnam zmagał się z krańcową
biedą. Wydaje się, że po latach problem już nie jest tak ostry. Teraz
można powiedzieć, że tak
jak wszędzie są w Wietnamie ludzie bardzo biedni. Jednak - znowu
inaczej niż w Chinach, Tajlandii, Indonezji - ani razu nie widzieliśmy
kogoś żebrzącego czy w inny sposób próbującego uzyskac jakies wsparcie
(jeśli ktoś powie, że to kwestia systemu politycznego i jakichś tak czy
inaczej egzekowanych zakazów, to niech spojrzy na Kubę lat 80/90, gdzie
system był "ostrzejszy" niż w Wietnamie z naszej podrózy, a mimo to
przypadki różnego rodzaju "próśb o wsparcie" były nagminne).
Zbliżał
się koniec naszego pobytu w Mui Ne. Z dwudniowym wyprzedzeniem
zaczęliśmy organizować podróż. W hotelowej recepcji proponowali
samochód do Sajgonu za 110 USD. Jak będzie trzeba, to trudno, ale może
uda się coś taniej. Tuż obok hotelu było małe biuro turystyczne o
wdzięcznej nazwie "Rusałka", prowadzone przez Panią z Kazachstanu,
autentyczną kazaszkę. Bardzo miła, otwarta i rozmowna
(opowiedziała nam trochę dziejów swojego życia, a także lokalne
ploteczki). Być może obustronna sympatia (szczególnie na linii
porozumienia z Asią, która zawsze była bardzo komunikatywna)
zaowocowała dobrą ceną na
samochód do Sajgonu - 70 USD. Umówieni z kierowcą na przyjemną godzinę
(południe 26 lutego) przedostatni dzień w Mui Ne postanowiliśmy spędzić
mniej intensywnie niż zwykle. Po śniadaniu basen, później masaż i
przegryzka w "Cho ca", ale potem bez eskapad - powrót na basen, a
kolację zaplanowaliśmy w hotelowej restauracji.
Ostatnimi
laty Asia nie lubiła opalać się na leżąco, więc na basenie raczej
przechadzała się lub stała obok naszych leżaków, wystawiając buzię do
słońca. I nagle przechodzący obok chłopak odzywa się w te słowa
"Sadites, sadites, w nirwanu nie vojdite" ("Usiądżcie, usiądźcie, w
nirwanę nie wchodźcie"). Początkowa Asia nie zrozumiała (nie sądziła,
że to Rosjanin) i z lekkim oburzeniem mówi "Beg your pardon?".
Chłopak się spłoszył i szybko uciekł. Po popołudniowej kąpieli w
basenie, gdy usiedliśmy osuszyć się na leżaku, podeszła jakaś Pani. Coś
tam
zagadała i okazało się, że jest Rosjanką i nazywa się Tania. Wdaliśmy
się w rozmowę, a po chwili podszedł tamten chłopak. Mówi:
"nazywam się
Kola, przepraszam za niezbyt grzeczne wcześniejsze odezwanie, ale
sądziłem, że jesteście z naszej grupy". Grupa była z dalekiej północy
Rosji, z półwyspu Jamał. Pracownicy Gazpromu (kilkanaście, a
może kilkadziesiąt osób), którym firma ufundowała dwutygodniowy pobyt w
Wietnamie. Dopiero co przyjechali (pierwszy dzień na basenie), no i
pewnie próbowali nawiązać znajomości (zarówno chłopak, jak i Pani, co
pierwsza się do nas odezwała; to w ogóle cecha Rosjan, szczególnie z
Syberii, zwykle bardzo otwartych, bezpośrednich ludzi). Pogadaliśmy
chwilę i ok. 17 poszliśmy do pokoju. Asia - jak to często bywało -
chciała spakować nas w wieczór przed wyjazdem, aby nazajutrz już nie
mieć niczego na głowie. Po spakowaniu - na kolację. W hotelowej
restauracji, przy kilku złączonych stolikach - nasza grupa z Jamału.
Zasiedliśmy przy naszym tradycyjnym stoliku przy balustradzie,
wzięliśmy jakieś winko i piwko i przeglądamy kartę. Niestety, nie udało
się zamówić. Przysiadła się Tania, a później kilka innych osób, w tym
Kola. Interesujący, bardzo normalni ludzie. Opowiadali o Jamale, o
swojej pracy, m.in. dowiedzieliśmy się, że Gazprom specjalnie funduje
im pobyty na południu, na słońcu, bo ze względu na warunki północy
organizm źle przyswaja tlen i jak to mówili "zadyhajemsia" ("dusimy
się"). Firma płaciła im za przelot, dwa tygodnie w hotelu ze śniadaniem
oraz dodatkowe codzienne posiłki do wyboru - albo obiad albo
kolację. Inteligentnie, bo w ten sposób nie byli przywiązani do
idiotycznego "all inclusive" i mogli swobodnie urządzać sobie jakieś
indywidualne wypady czy próbować różnych lokalnych restauracyjek.
Gwarzyliśmy i naszych gości nie ubywało. Myślę, że swoistym magnesem
była tu Asia - też zawsze otwarta, bardzo empatyczna, umiejąca znaleźć
wspólny język z najprzeróżniejszymi dobrymi ludźmi. Gadaliśmy, popijaliśmy
winko, a gdy nasze szybko się skończyło, to
następne było od nich i tak kolejno.
W sumie była to dla nas też egzotyka, trochę inna od wietnamskiej,
ale
rozmowy były tak ciekawe i przyjemne, że zapomnieliśmy o kolacji.
Późnym wieczorem, gdy restauracja zamykała już podwoje, Tania zaprosiła
nas do swojego bungalowu i gadaliśmy dalej (opowieści, plotki o
ludziach z ich firmy, anegdoty). Tania pracowała w księgowości, a Kola
był kierowcą. Młody i bardzo życzliwy chłopak ok. pierwszej poleciał na
ulicę po kurczaki z grilla dla nas. Do pokoju wróciliśmy o 3 w nocy -
dobrze, że spakowani, a wyjazd w południe.
Wyruszyliśmy więc w drogę wypoczęci. Przed hotelem oczekiwał kierowca - Lan, bardzo sympatyczny młody Wietnamczyk. I
powiózł nas do Sajgonu - znowu bardzo wolno (maksymalnie 50 km/h).
Spokojna jazda nie przeszkadzała, a nawet sprzyjała rozmowom. Lan był
ciekawy Polski, a sam opowiadał o swoim życiu, rodzinie itp. Zapytaliśmy
też o Sajgon - nazywa się teraz Ho Chi
Minh City, ale wszyscy mówią Sajgon - czy to jakiś sprzeciw?. Nie,
Wietnamczycy bardzo szanują Ho Chi Minha, jego wielką rolę w zdobyciu
niepodległości Wietnamu w zwycięskich wojnach najpierw z Francją, a
później ze Stanami Zjednoczonymi (choć tego ostatniego zwycięstwa już
nie doczekał). Jednak nowa nazwa jest mniej zgrabna. a wszyscy - przyzwyczajeni do starej.
Jazda
była wolna, a dodatkowo po drodze
robiliśmy sobie postoje na papieroska i fajkę i też na jakąś kawkę.
Dobry zwyczaj, utrwalony w naszych wielokrotnych przejazdach z Bangkoku
do Cha Am i odwrotnie (podobna odległość, no może o jakieś 30 km mniej,
ale czas jazdy w Tajlandii dwukrotnie krótszy). Dzięki popasom można było
lepiej znieść ciągnącą się "jak flaki z olejem" drogę, ale w Sajgonie
byliśmy dopiero około szóstej.
Sajgon
to wielkie miasto (z pięć razy większe od Warszawy). Na peryferiach
niezbyt przyjemnie, mało zieleni, niska, typowo azjatycka zabudowa
(często trochę zruinowana),
olbrzymi ruch - niesamowite tłumy na motorynkach.
Ale centrum, szczególnie dystrykt 1, gdzie ulokowany był nasz hotel - stosunkowo
kameralne (mimo sporej liczby drapaczy chmur) i pełne zieleni. To
pierwsze wrażenie z "wjazdu" nie tylko potwierdziło się, ale i umocniło
w trakcie naszego krótkiego pobytu.
Nasz
hotel - Bong Sen - mieści się przy słynnej ulicy Dong Khoi, za czasów
francuskich zwanej rue Catinat - i wtedy i teraz eleganckiej, a zarazem
przyjaznej dla każdego przechodnia. Hotel przyjemny, pokój świetny, z
widokiem na ulicę. Po odświeżeniu - mały spacer po Dong Khoi. Od
razu wyczuwamy wieczorną atmosferę miasta - tropikalnego, egzotycznego,
trochę tajemniczego i z lekkim kolonialnym posmakiem dawnej Azji
Południowo-Wschodniej. Lubimy taki klimat, a Asia - ze swoją artystyczną duszą - szczególnie dobrze go odczytuje.
Czas na kolację, a na kilkudziesięciometrowym
odcinku mnóstwo restauracji, restauracyjek, barków. Wybieramy w końcu
restaurację chińską (dość nietypowe jak na Wietnam), dokładnie na
przeciwko naszego hotelu. I Asi i mnie bardzo zasmakowała tam zupa
pikantno-kwaśna (sour and spicy), przygotowana jak trzeba, lepiej niż w
niektórych restauracjach chińskich w Pekinie, nie mówiąc już o innych
miastach, w tym Warszawie. W tej zupie ważna jest nie tylko wyraźna,
ale dobrze zbilansowana pikantność. Dla nas jej istotą była zawsze
odpowiednia kleistość (to ma być trochę jak pół-kisielek, nie za bardzo
ścisły, ale też i nie za bardzo rozwodniony).
W trakcie kolacji
Asi zabrakło papierosów - żaden problem, bo nasz pokój był tuż, po
drugiej stronie ulicy. Mówię "zaraz przyniosę, ale patrz w którym oknie
hotelu zapala się światło - to pomachamy do siebie". Faktycznie,
wyglądając z hotelowego pokoju widzę Asię trochę z góry przy
naszym stoliku przy wielkim oknie restauracji, na pierwszym piętrze. I
machamy do siebie przez Dong Khoi!
Przyniosłem papierosy, coś
jeszcze jedliśmy i siedzieliśmy przy winku. W sali oprócz nas było
tylko dwóch Chińczyków. Chyba trochę się upili, bo zachowywali się
bardzo głośno, grubiańsko. Kelnerkę traktowali obcesowo, "z góry". Asia zwróciła
im uwagę - i jak makiem zasiał. Oto siła perswazji! Miła Pani kelnerka
- widać, że trochę przerażona zachowaniem Chińczyków - była Asi bardzo
wdzięczna.
Ten
drobny incydent zdaje się potwierdzać znany nam z
historii "wielkomocarstwowy" stosunek Chin do Wietnamu (co może się
przekładać na relacje międzyludzkie, przynajmniej u niektórych osób).
Zresztą stosunki Wietnam-Chiny nie były wtedy za dobre (nie wiem jak
dziś). W trakcie naszego pobytu słyszeliśmy o demonstracjach
Wietnamczyków przeciw Chinom w związku z jakimś incydentem na Morzu
Południowo-Chińskim, gdzie oba kraje (i nie tylko one) toczą spory o
przynależność terytorialną niektórych wysp. W ogóle w Wietnamie to
morze nazywa się Morzem Wschodnim (East Sea), co oczywiście jest jasne
geograficznie, ale też ma jakieś historyczne ugruntowanie, bo to
właśnie wspominane już królestwo Champa kiedyś panowało nad nim (wtedy
nazywało się - w tłumaczeniu - Champa Sea lub Sea of Cham).
Następnego
dnia przed dziesiątą idziemy na śniadanie do hotelowej restauracji
(mieliśmy pokój bez śniadania, ale - jak zawsze - można było je wykupić
ad hoc i to wcale niedrogo). Po powrocie do pokoju stwierdziliśmy, że
lodówka nie chłodzi dostatecznie (Asia zawsze lubiła bardzo zimne
napoje). Nie było problemu - grzeczna i życzliwa obsługa natychmiast ją
wymieniła.
No
i na miasto! Wybierając hotel Bong Sen wiedzieliśmy, że ma dobrą
lokalizację, w samym centrum, ale nie sądziliśmy, że jest aż tak
świetna. Kilkaset metrów w prawo po Dong Khoi i jesteśmy nad rzeką
Sajgon. Wspaniały widok na rzekę, kusiły też przejażdżki łodziami, ale
chcieliśmy zobaczyć miasto, więc zawróciliśmy.
Jakieś
100 metrów od naszego hotelu - piękny budynek opery (zbudowany
przez Francuzów), parę kroków dalej słynny hotel Continental
(najstarszy hotel w Sajgonie, zakotwiczony w historii także przez
wybitnych gości, takich jak Andre Malraux czy Graham Green, który tam
właśnie tworzył znakomitą powieść "Spokojny Amerykanin"). Idąc dalej
Dong Khoi, wśród wspaniałej zieleni i wielu ciekawych budynków (w tym z
kolonialną architekturą), mijamy eleganckie, markowe sklepy. Asia nie
przepada za nimi (zawsze się trochę wyśmiewała ze snobizmu niektórych
Pań, polujących na drogie markowe ciuchy, buty, torebki itp.).
Doskonały styl ubierania się zawdzięczała swojemu świetnemu gustowi i wyjątkowej
zdolności wypatrywania pięknych rzeczy czy to na bazarkach czy w
normalnych sklepikach. Tak jest i teraz: natychmiast dostrzega uliczną
sprzedawczynię ze spodniami męskimi. Mówi: "zobacz, świetne spodnie dla
ciebie na lato, białe, eleganckie i wygodne - na gumkę". Ja jak zwykle
trochę się opieram (nie wiem dlaczego nie lubię kupowania rzeczy
ubraniowych dla siebie). Ale Asia namawia mnie i bardzo niedrogo
mam dwie pary fajnych spodni letnich, z których do dziś jestem
zadowolony (bardzo się przydają podczas upałów w Warszawie, no bo na
wyjazdach chodzę zwykle w krótkich spodenkach).
Mały
postój przy zakupach dał okazję rikszarzowi do zaproponowania nam
przejażdżki po Sajgonie. Ale pojawił się szkopuł - trzeba było wziąć
dwie oddzielne riksze. Ani Asia, ani ja nie chcieliśmy się
rozdzialać. A wiadomo dokąd pojedzie jedna riksza, a dokąd druga? Jak
wszystkie znane nam miasta Azji Południowo-Wschodniej Sajgon jest
bezpieczny, ale zawsze trzeba uważać.
Idziemy
dalej po
Dong Khoi i za chwilę jesteśmy przy sajgońskiej katedrze Notre-Dame,
zbudowanej przez Francuzów w 1880 roku i częściowo wzorowanej na
paryskiej, choć nieco mniejszej. Niestety nie udało się wejść do środka
(akurat w tych godzinach było zamknięte). Odwiedzamy więc znajdujący
się niedaleko, ciekawy architektonicznie, budynek Poczty Centralnej, po
czym wracamy na plac katedralny, by posiedzieć w kafejce i w cieniu
pięknych drzew skosztować bardzo dobrych koktajli owocowych (oczywiście
egzotycznych i to prawdziwie, bo z miejscowych owoców, przed chwilą
zerwanych).
Po
odpoczynku kierujemy się ku Pałacowi Niepodległości. Zwany też Pałacem
Zjednoczenia (Reunification Palace) na cześc połączenia obu części
Wietnamu w 1975 roku, miał interesująca historię. Wzniesiony kiedyś na
tym miejscu przez Francuzów pałac był przez
długi czas siedzibą gubernatorów kolonii, a po odzyskaniu
niepodległości przez Wietnam i po podziale na Wietnam Północny i
Południowy zyskał nazwę Pałacu Niepodległości i stał się rezydencją
prezydenta Wietnamu Południowego. Pałac mocno ucierpiał w
bombardowaniu w czasie nieudanego zamachu stanu w 1962 roku i został
następnie całkowicie zniszczony, a na to miejsce zbudowano
obecny (wg projektu wybitnego, mającego światowe uznanie,
wietnamskiego architekta Ngo Viet Thu). I to nawet dosyć szybko,
bo w niecałe cztery lata. Sforsowanie bramy pałacu przez
czołg Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego (znanego też
pod potoczną - acz nie całkiem właściwą - nazwą "Wietkong") 30 kwietnia
1975 roku
znamionuje koniec wojny wietnamskiej i zjednoczenie obu części
Wietnamu. Obecnie pałac jest obiektem muzealnym, ale czasem odbywają
się w nim ważne wydarzenia polityczne (konferencje, wizyty itp.).

Wchodzimy.
Zaraz za kasą biletową sklep z pamiątkami, z intrygującym zestawieniem
obrazów na ścianach - obok portretów Ho Chi Minha i tradycyjnych
wietnamskich widoków - obrazy o tematyce religijnej (w tym "Ostatnia
wieczerza"). A dalej przepiękny, niezwykle zadbany park-ogród i budynek
pałacu - w modernistycznym stylu, ale z elementami typowymi dla
Azji Południowo-Wschodniej. To wyjątkowe połączenie jest jeszcze
bardziej widoczne w architekturze wnętrz i wszelkich ozdobach. A
wnętrza to przestronne, jasne korytarze, patia, tonące w egzotycznej
zieleni, sale narad, bankietowe, pokoje odpoczynku i centra dowódcze (z
telefonami itp.). Wszystko zachowane z lat 60-70 - te same meble, te
same układy. Tylko posąg Ho Chi Minha w głównej sali konferencyjnej i
flagi obecnego Wietnamu wskazują na to, że to jest jednak
"Reunification Hall". Wnętrza służą też prezentacji zdjęć i makiet z
czasów wojny wietnamskiej (np. makieta kutra bojowego, który czymś się
tam zasłużył). A w ogrodzie stoi oryginalny czołg, który sforsował
bramę. W sumie jest to jakaś opowieść o historii. I dla Asi i dla mnie
była interesująca i chyba umieliśmy ją dobrze odczytać. Natomiast w
wymiarze estetycznym na Asi najwięjsze wrażenie zrobiły
piękne obrazy w wietnamskim stylu, wiszące w wielu salach oraz
ogrodniczy kunszt, widoczny w kompozycji parku-ogrodu.
Po wyjściu z
pałacu skręcamy za róg. Widać boczną furtę, z posterunkami strażników,
szlabanem i czerwonym światłem. Ten wjazd dla oficjeli, aktywny,
funkcjonujący, świadczy o tym, że pałac pełni role nie tylko muzealną.
Parę
minut i jesteśmy przy słynnym Ben Thanh Market. Rynek jak rynek, bazar
jak bazar (oczywiście z egzotyką tysięcy przypraw, warzyw itp.). Po
przejściu przez Saigon Square zawracamy ku spokojniejszym uliczkom,
pełnym zieleni i trochę romantycznych budyneczków. Podoba się nam np.
ul. Pasteura i gdzieś w jej okolicy wpadamy na drobną przekąskę do
typowo wietnamskiej kafejki. A dalej znowu Dong Khoi. Napotykamy
mnóstwo turystów, głównie Francuzów i Anglików.
Po
krótkim odpoczynku i odświeżeniu w hotelu wyruszamy na spacer.
Ściemniło się i feeria świateł nad rzeką robi imponujące wrażenie.
Przy
samym brzegu widzimy trzypiętrowy chyba budynek jakiejś restauracji.
Przejście po mostku nad wodą i schodkami na górę. Każde piętro to duża
sala restauracyjna, ale gości jest niewielu. Zjedzmy coś. Podchodzi
kelner, starszy, dystyngowany Pan, mówiący nienaganną francuszczyzną.
Zamawiamy - Asia zupę z owocami morza, a ja słynną wołowinę Bo Luc Lac, no
i oczywiście jakieś winko. A gdy zbliżaliśmy się do końca posiłku Pan
kelner podszedł jeszcze raz i mówi "za pół godziny wyruszamy, więc
jeśli Państwo mają życzenie, to zapraszam, ale to kosztuje dodatkowo
12000 dongów". Okazało się, że to był statek!
Pomysł
na
niespodziewany
rejs po rzece Sajgon - w tej trzypiętrowej "restauracji" - przypadł nam
naprawdę do gustu, tym bardziej, że to żywioł Asi (te łodzie na
morzu, te
rejsy po rzekach!). Więc oczywiście tak, i już płacimy (ok. 2
zł dodatkowo, ale naturalnie - później - sowity napiwek dla Pana). Asia
trochę z
nim porozmawiała po francusku. Pan z wielką kulturą, ze znajomością
historii, malarstwa, muzyki. W jego tonie dawało się wyczuć lekką nutę
nostalgii za dawnym światem. Trochę inne oblicze współczesnego,
biznesowego,
Wietnamu.
Za pół godziny
płynęliśmy już po rzece, podziwiając iluminacje
Sajgonu. Rejs trwał ok. godziny i sprawił nam ogromną
przyjemność. Asia była naprawdę zachwycona.
Jest
po dziesiątej, ale nie czas jeszcze na spanie
(tym bardziej, że nazajutrz wylot nie tak bardzo wczesny). Dość
ekskluzywny na visus nocny klub obok hotelu Majestic nie za bardzo nas
zainteresował, znaleźliśmy za to spokojny barek w ładnym kolonialnym
domku z ogrodem, na
piętrze, na tarasie, z przyjemnym widokiem na Dong Khoi. Relaks przed
wyjazdem i omówienie wrażeń. Bardzo nam się Sajgon spodobał. Asia:
"to jedno z miast, w których mogłabym mieszkać, a
w Azji Południowo-Wschodniej na pewno ma u mnie pierwsze miejsce".
"Byle w
district 1" - śmieję się - "a Wietnam jest w ogóle świetny.
Chyba udało im się dobrze połączyć jakość infrastruktury
turystycznej z
egzotyką i prawdziwie lokalną kulturą". Asia potwierdza: "Cảm ơn,
Vietnam!" (z uśmiechem, bo to wietnamskie "dziękuję" trochę nas zaskoczyło
ze względu na podobieństwo do angielskiego zwrotu) - "Wrócimy
tu, prawda?".
Pod tym linkiem można zobaczyć wszystkie zdjęcia z Wietnamu w kolejności chronologicznej.
Powrót do głównego portalu